8 stycznia 2015

Rozdział VI: Wspomnienia

P.O.V. Anya

Dzień za dniem, godzina za godziną, minuta za minutą - czas nieubłaganie pędzi do przodu. Wskazówki zegara niestety kręcą się w jedną stronę, utwierdzając nas w przekonaniu, że nieprzerwanie się starzejemy. Zabawne, że dopóki nie zaczniemy tego zauważać, żyjemy spokojnie, bezpiecznie, po prostu trwamy w nieświadomości. Kiedy młoda osoba zaczyna zwracać na to uwagę, martwi się, że traci coś cennego - nagle czas ucieka mu przez palce. Starsi najczęściej reagują inaczej - zaczynają żałować, że ich życie nie było takie, jakim chcieli je uczynić.
 Cały ten pobyt w szpitalu naprawdę dziwnie na mnie wpłynął. Miałam stanowczo za dużo wolnego czasu, bo zaczęły nawiedzać mnie różne myśli, filozoficzne pytania, na które z nudów szukałam odpowiedzi. Bezsenność również dawała mi się we znaki. Gdybym mogła przespać spokojnie chociaż jedną noc, mój umysł trochę by się zrelaksował, a moje ciało zdrowiałoby szybciej. Tymczasem nie dość, że fizycznie nie byłam do końca sprawna, to jeszcze psychicznie nie dawałam sobie rady.
 Nie mówiłam o tym nikomu. Po pierwsze, nie chciałam sprawiać im dodatkowych problemów, bo i tak za bardzo się o mnie martwili. Po drugie, jakoś nie uśmiechało mi się opowiadać o swoich osobistych sprawach lekarzowi, do którego zapewne od razu by mnie wysłali. Może to nie było najlepsze rozumowanie... ale wydawało się w stu procentach odpowiednie jak dla kogoś, kto już jakiś czas temu stracił zdrowy rozsądek.
 Moje rozmyślania przerwał dźwięk otwieranych z hukiem drzwi, które aż odbiły się od ściany, zapewne zostawiając na niej trwały ślad. W progu stanął podekscytowany Louis, w rękach ściskał reklamówkę z moimi rzeczami, które zabrał dla mnie z domu. Rozumiałam, że nie miał wolnych rąk i raczej było mu dość ciężko samemu taszczyć te wszystkie przedmioty - ubrania, książki i tym podobne, ale nie musiał wyładowywać swoich emocji publicznie i tak bardzo dramatycznie.
 - An... Anya - wysapał między krótkimi, urywanymi oddechami. Czy on urządził sobie jakiś maraton? Od domu aż do szpitala? - Junsu... obudził się - wyrzucił z siebie, uśmiechając się jak szaleniec.
 Przez chwilę wpatrywałam się w niego bez słowa. Potrzebowałam kilku sekund, by przetrawić informację. Kiedy wreszcie do mnie dotarło, co powiedział, poderwałam się z łóżka, zapominając o swoim pokiereszowanym ciele. Stanęłam na bolącą nogę, przez co zachwiałam się i wylądowałam z powrotem na łóżku. Dopiero wtedy zaczęłam zastanawiać się nad tym, co właściwie chciałam zrobić. Miałam tak po prostu pobiec do jego pokoju i... i co dalej? Rzucić się mu na szyję, jak jakaś wariatka? Nie znaliśmy się aż tak dobrze. Nie mogłam się również pojawić z grobową miną, bo jeżeli w pomieszczeniu znajdowałaby się jego nieświadoma moich kłamstw mama, zrobiłoby się niezręcznie.
 - Co jest? Nie cieszysz się? - zapytał, odkładając w końcu wszystkie rzeczy na łóżko obok mnie. Odetchnął z ulgą; z jego twarzy nie schodził uśmiech, mimo widocznego zmęczenia. - Ostatnio w kółko o nim gadałaś, kazałaś monitorować sytuację, a teraz co? - dopytywał, kiedy przez dłuższy czas nie udzielałam mu odpowiedzi.
 - Lou... Zrobiłam coś głupiego - wyznałam. To postanowienie, by wyjawić mu całą prawdę przyszło nagle, ale wydawało się być najlepszym pomysłem. Może w ten sposób mogłam pozbawić się chociaż części wyrzutów sumienia?
 - Nie wiem, co mogłaś przeskrobać, ale masz taką minę, że zaczynam się bać - szepnął zdziwiony moim zachowaniem. Po jego wielkiej radości nie było już śladu.
 Kiwnęłam głową na szeroko otwarte drzwi, które szybko zamknął, by wreszcie usłyszeć moje wyznanie. Nie sądziłam, że komukolwiek to powiem, więc nie bardzo wiedziałam od czego zacząć. Mówić prosto z mostu, czy ubrać to w ładne, odpowiednie słowa i nie wyjść na wariatkę? Cóż, wydawało mi się, że jakbym tego nie powiedziała, to i tak wyjdę na szaloną, więc postawiłam na pierwszą opcję.
 - Ja... podałam się za dziewczynę Junsu, żeby uzyskać jakieś informacje od lekarza, ale usłyszała to jego mama i teraz już kompletnie nie wiem, co robić, bo on o niczym nie wie, a ja nie mam pojęcia, czego ona teraz ode mnie oczekuje - wyjaśniłam z prędkością światła, by jak najszybciej mieć to za sobą. Zasłoniłam dłońmi twarz, żeby Louis nie widział jaka jestem czerwona ze wstydu. Naprawdę czułam się fatalnie z tym kłamstwem, choć w sumie było dość niewinne.
 - Nie wierzę - powiedział, po czym wybuchnął śmiechem tak głośnym, że pewnie słyszeli go aż na drugim końcu budynku. - Czasem masz szalone pomysły - dodał, wciąż chichocząc.
 - Ale zabawne... - żachnęłam się, zakładając ręce na piersi. - Przestań się śmiać, to poważna sprawa! - burknęłam niczym obrażony dzieciak. Naprawdę grał mi na nerwach.
 - Any, to nic takiego. Przecież jego mama nie będzie oczekiwać, że od razu się na niego rzucisz z wyznaniami miłości. Zobaczysz się z nim, a później, na osobności, powiesz mu, co zrobiłaś - powiedział, jak zwykle w krytycznych sytuacjach zachowując spokój. No, nie licząc tego ataku śmiechu, który na szczęście już opanował.
 Pokiwałam głową na znak, że rozumiem i się z nim zgadzam. Przecież to nic takiego. Doprawdy, ludzie robią gorsze rzeczy, a ja szargam sobie zdrowie przez coś tak drobnostkowego. W końcu to nie tak, że ktoś mógł na tym ucierpieć.

*
                Choć Junsu przywitał mnie uśmiechem, nie wyglądał na zadowolonego moją wizytą. Zastanawiałam się, czy zdążył już usłyszeć od mamy jakieś niepokojące newsy, jak „twoja dziewczyna była tu kilka razy” czy coś podobnego. Wiedziałam, że nie mówienie prawdy było równoznaczne z okłamaniem go, ale szczerze, nie miałam problemu z dodaniem go do listu oszukanych przeze mnie ludzi, w końcu chłopak dopiero dzisiaj wrócił do rzeczywistości.
 Z tego, co się dowiedziałam, odzyskał świadomość nad ranem, jakieś siedem godzin temu, przeszedł już większość badań i teraz spokojnie może ze mną porozmawiać. Jego mama od razu się wtrąciła, grzecznie prosząc, bym jednak go nie przeforsowała i zwinęła się w miarę wcześnie. Junsu chciał się wtrącić i zaprzeczyć, ale ja zdążyłam się z nią zgodzić, nim w ogóle wydukał jakieś słowo. Oczywiście, że nie chciałam go przemęczać, zwłaszcza, że wcale nie byliśmy aż tak blisko, żeby mieć o czym rozmawiać przez tyle czasu. Wyjaśniłam im, że chciałam się tylko dowiedzieć, jak się czuje i zaraz wracam z powrotem do siebie. Na szczęście nie musiałam nic więcej mówić, pani Park tylko pokiwała głową i wyszła, delikatnie zamykając za sobą drzwi.
                - To ty też jeszcze siedzisz w szpitalu? – zapytał. Przez chwilę mi się przyglądał, jakby próbował wzrokowo ocenić stan mojego zdrowia. Zerknął na  ogromnego siniaka i kilka zadrapań na policzku, później jego wzrok zatrzymał się na kulach, które oparłam o ścianę, obok jego łóżka. Wyglądał na zatroskanego, choć właściwie nawet jeszcze nie wiedział, co mi dolega.
 Wzruszyłam ramionami, przekazując mu nie tylko informację o tym, że właściwie to sama nie mam zielonego pojęcia, co tutaj jeszcze robię, ale również pokazując, że właściwie bardzo się tym nie martwię.
 - Mama wspominała coś, że jutro mają zrobić mi jakieś ostatnie badania i jak wszystko będzie w porządku, to puszczą mnie do domu. W sumie nie wiem, co mi jest. Oprócz wczorajszej wysokiej gorączki i tej durnej, pokiereszowanej kostki, to czuję się dobrze – wyjaśniłam, bo siła jego spojrzenia niemal mnie wystraszyła. Dziwne, że pod wpływem jednego spojrzenia byłam w stanie wyjawić mu wszystko, co chciał wiedzieć. – Ale przestańmy rozmawiać o mnie, ty jesteś ważniejszy. Jak się czujesz?
 - Jakby przebiegło po mnie stado słoni – wyjaśnił, nie owijając w bawełnę.
 Westchnęłam ciężko, zwieszając ramiona. Czułam się taka bezsilna, wobec tego wszystkiego, co działo się dookoła mnie przez ostatni czas, że aż zaczynało mnie to przytłaczać. Chciałam mu jakoś pomóc, wziąć chociaż trochę bólu na siebie i w milczeniu patrzeć, jak wreszcie znowu się uśmiecha. Potrzebowałam znów zobaczyć tak szczery uśmiech, jak jego kilka dni temu.
 - Przykro mi – powiedziałam.
 - Mówisz, jakby to była twoja wina – zdziwił się. Gdyby tylko wiedział, jakie miałam co do tego podejście… możliwe, że by się wystraszył. – Jeżeli kiedykolwiek tak pomyślałaś, to jesteś w błędzie. Wypadki się zdarzają.
 Pokręciłam głową, wlepiając wzrok w podłogę.
 - To ja zaproponowałam, żeby wziąć taksówkę. Jakbyś poczekał na mamę, tak jak mówiłeś, to nic by się nie stało – powiedziałam cicho, mrugając milion razy na minutę. Łzy wściekłości, żalu, winy i bólu cisnęły mi się do oczu.
 - Jeżeli już musisz znaleźć winnego, to jeden leży tutaj – wskazał na siebie, a ja niemal się uśmiechnęłam, bo w jego oczach dostrzegłam otuchę, jakiej mi brakowało. – W końcu to ja wybrałem taksówkę.
 - Ale trasa byłaby taka sama – zdziwiłam się.
 - Przecież nie ty ją ustaliłaś – dodał. – W takim razie, jeżeli już koniecznie musisz mieć winnego, to jest nim taksówkarz i jego szalone trasy.
 Zaśmiałam się, kiedy doszedł do tego wniosku. O tym raczej nigdy nie pomyślałam, w końcu taksówkarz i tak miał już dość problemów przez ten wypadek. Chociaż przynajmniej nie odniósł żadnych obrażeń fizycznych.
                - To wszystko jakoś nie ma sensu – skwitowałam, a on pokiwał głową.
 - Widzisz, właśnie o tym mówię. To był zwykły wypadek. Nie twoja wina, nie moja, nawet nie taksówkarza, z tego, co mówiła moja mama. Tak się czasem zdarza.
 Jemu tak łatwo przyszło pocieszenie mnie, że aż poczułam ukłucie zazdrości. Dlaczego ja nie mogłam zrobić tego samego dla niego? Jedyne, co mi przyszło to głowy, to ująć jego dłoń w swoje i po prostu przy nim być, ale nawet tego nie mogłam zrobić. Co by sobie pomyślał? Siedziałam więc obok, tylko co jakiś czas na niego zerkając. Moja obecność chyba wcale go aż tak nie męczyła. Wręcz przeciwnie – gdy przyszła, wyglądał na zdenerwowanego. Teraz nieco się rozchmurzył, posyłając mi coraz to lepsze imitacje swojego czarującego uśmiechu. Choć nie były one tak cudowne, jak ten pierwszy, który najbardziej zapadł mi w pamięć, to przynajmniej mogłam znów podziwiać jego przesłodki dołeczek w prawym policzku.

*
P.O.V. Niall

 - Dlaczego to zrobiłaś? – mój głos skoczył niemal o oktawę, ale mało mnie to obchodziło. Mierzyłem właśnie wzrokiem zdezorientowaną Lovato, która tylko wzruszyła ramionami, jak gdyby nic nie przeskrobała. Prosiłem ją, błagałem, żeby najpierw ze mną ustalała, co będziemy dalej robić, a nie od razu robiła, co jej się żywnie podoba.
 Przez chwilę toczyliśmy niemą wojnę o dominację w tym sfałszowanym związku, kiedy ona od tak znów wróciła do SMS-owania, denerwując mnie dwa razy bardziej.
 - Odpowiesz mi w końcu? – warknąłem, a kiedy znów mnie zbyła, wyrwałem jej z ręki telefon. Poszło szybko i gładko, bo zupełnie się tego nie spodziewała. Trzymałem go w dłoni tak mocno, że niemal zbielały mi knykcie. Chyba dopiero teraz dotarło do niej, że zdążyła mnie już doprowadzić do wściekłości. Następnym stopniem w hierarchii była furia – miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie, ale czułem, że ta rozmowa raczej nie zmieni się w przyjemną.
 - Skarbie, oddaj mi telefon – zaświergotała, wyciągając dłoń w moją stronę. Schowałem telefon do tylnej kieszeni, by wreszcie spojrzała na mnie. Wywróciła oczami, kiedy dostrzegła determinację na mojej twarzy.
                Przez chwilę po prostu tak staliśmy, przyglądając się sobie nawzajem. Oczami wyobraźni widziałem, jak teraz wyglądam – wściekły, z ustami zaciśniętymi w wąską linię i przymrużonymi oczami. Włosy miałem potargane od londyńskiego wiatru, koszule wymiętą, po długiej podróży z Southampton. Wreszcie znaleźliśmy się w studio nagraniowym w Londynie, gdzie było cicho i spokojnie. Mogłem trochę odpocząć przed wieczornym koncertem, chciałem się zrelaksować… ale nie, Demi musiała popsuć mi cały dzień kolejnym, bezmyślnym wyskokiem. Teraz patrzyła na mnie, wciąż zdziwiona moją reakcją. Pomimo ogólnej słodkiej, skromnej postawy, jej ciemne oczy były przepełnione drwiną i radością z całej sytuacji. Usta ułożyły się w nieszczery uśmiech. Rozłożyła ręce w geście obronnym, jakby tylko tyle miała do powiedzenia. Wiecznie to samo: „nic złego nie zrobiłam”. Po chwili straciła resztkę zainteresowania i odwróciła się na pięcie, ruszając do wyjście. Poszedłem za nią. W holu skręciła do pokoju imitującego jadalnie, gdzie czasem spotykaliśmy się z innymi artystami na kawie. Wyjęła z lodówki wodę mineralną i usiadła przy stole, krzyżując nogi. Obrzuciła mnie znudzonym spojrzeniem, po czym zaczęła skubać końcówki swoich niebieskich włosów.
                - Po prostu chciała dodać całej tej historii trochę więcej smaczku – powiedziała w końcu.
 Powstrzymałem się od krzyku z bezradności, odchrząknąłem i odpowiedziałem, bardzo drżącym z nerwów głosem:
 - Wiem, że nie o to chodziło. – Dopiero, kiedy opanowałem się na tyle, by kontynuować, dodałem: - Chcesz jej dopiec, tak?
 - Komu? – zapytała, choć od razu sama znalazła odpowiedź. – Ach, kochanej Anyi. Skądże! Ja? Dopiec jej? Niby dlaczego miałabym…
 - Bo jasno dałem ci do zrozumienia, że cię nie chcę – rzuciłem prosto z mostu, aż na chwilę straciła całą pewność siebie. Nie trwało to długo, ale zdążyłem dostrzec, co naprawdę czuje. Moje słowa ją zabolały – miałem ochotę ją przeprosić, ale na nowo przybrała maskę obojętnej.
 - Myślisz, że jesteś taki ważny? Nie zależy mi na tobie, ja też ciebie nie chcę – syknęła, podnosząc się z krzesła. Stanęła tak blisko, że poczułem na sobie jej ciepły oddech. – Jesteś taki delikatny i spokojny, po prostu nudny. Kto by ciebie chciał? Powinieneś trzymać się tej całej Anyi, skoro ona była na tyle stuknięta, żeby z tobą być – kontynuowała. Jeszcze nigdy nie widziałem jej tak wściekłej, co tylko dowodziło, że właściwie to wcale się nie znaliśmy. – Nawet ona miała ciebie dość, skoro oglądała się za Lukiem, jak tylko wrócił do kraju – warknęła, po czym sięgnęła do mojej tylnej kieszeni i wyciągnęła swój telefon. Ostatni raz zaszczyciła mnie wściekłym spojrzeniem i wyszła, zostawiając mnie z czystym szokiem na twarzy.
 Jej słowa naprawdę zabolały. Obraziłem ją, a ona w odpowiedzi uderzyła w najczulszy punkt. Należało mi się, za to, co powiedziałem, ale… ja wcale nie chciałem jej skrzywdzić. Byłem wściekły i to jakoś samo mi się wyrwało, nim zdążyłem ugryźć się w język. Mimo wszystko, nie sądziłem, że Demi potrafi być taka okrutna. Zastanawiałem się, czy teraz będzie chciała się ode mnie odciąć. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby następnego dnia dostał po głowie od menagera, który karze mi ogłosić światu, że Nemi się rozpadło.
                Wciąż trzymałem w ręce swój telefon, który stał się powodem całego zajścia. Po odblokowaniu go ujrzałem jej zdjęcie – roześmianej dziewczyny w blond włosach z niebieskimi końcówkami, uśmiechającej się szeroko do aparatu. Nie byłem zły o tapetę w telefonie – to co zamieściła w Internecie zabolało mnie dużo, dużo bardziej.
  „Wygląda na to, że wreszcie zajęłam swoje należyte miejsce, xx”., ćwierknęła dziś rano, przed naszym wyjazdem do Southampton. W załączniku wrzuciła swoją selfie z moim telefonem, na którego ekranie widniała jakaś nasza fałszywa konwersacja, o której istnieniu nawet nie wiedziałem. Jako tło ustawiła nasze wspólne zdjęcie, zmieniła również swoją nazwę kontaktu ze zwykłej  „Demi”, na  „Angel”.
 Anioł.
 Tak miałem zapisaną Anyę. Zanim nie dałem jej odejść, jak idiota.

*

 – Może potrzebujemy przerwy – powiedział Niall, wreszcie wracając do mnie wzrokiem.
  - W porządku – odpowiedziałam cicho.
  - Wyjadę do Mullingar już dzisiaj, walizki mam w samochodzie. Nie wrócę przed trasą. Może spotkamy się w Stanach – dodał spokojnie. Odgarnął moje włosy za ucho, delikatnie, jak kiedyś. Pochylił się i złożył na moich ustach pożegnalny pocałunek.
 Nie chciałam otwierać oczu. Chciałam zatrzymać na chwilę czas, cieszyć się chwilą i nie martwić się o przyszłość. Jednak wiedziałam, że to niemożliwe. Właśnie podjęliśmy decyzję, z którą będziemy musieli się uporać. Choć moje ciało krzyczało, żebym tego nie robiła, mój umysł zachowywał trzeźwość i ciągnął mnie w drugą stronę, zapewniając, że decyzja jest dobra. Pierwszy raz w życiu naprawdę go posłuchałam. Do tej pory kierowanie się sercem wcale nie wychodziło mi na dobre. Wręcz przeciwnie, zawsze sprowadzało na mnie kłopoty. Może pora to zmienić.
 - Nie zakochuj się w nikim za szybko, dobrze? Daj nam jeszcze szansę – wyszeptał mi na ucho, powodując ciarki na całym ciele. Kiwnęłam głową. Bałam się odezwać. Nie ufałam swojemu głosowi, a do tej pory udawało mi się trzymać emocje na wodzy. Nie chciałam się teraz rozpłakać.
 Zawsze, gdy wspominałam nasze rozstanie – nieważne, czy to był pierwszy, czy setny raz – w moich oczach wciąż pojawiały się łzy. A mimo to, jak rasowa masochistka, zatapiałam się w nim, łapałam się tego wspomnienia, niczym ostatniej deski ratunku. Dlaczego? Co to zmieniało? Za każdym razem historia kończyła się tak samo. Nawet kiedy próbowałam nią manipulować, nie potrafiłam, bo powrót do rzeczywistości był wtedy trzy razy gorszy. A w ten sposób, z takim zakończeniem, mogłam przynajmniej wspomnieć nasz ostatni, pożegnalny pocałunek. Jedyna chwila z tego pamiętnego dnia, która naprawdę była warta zapamiętania. Niall nigdy nie całował mnie w ten sposób, bo i nie miał ku temu powodów. Wtedy przelał w niego wszystkie swoje uczucia – smutek, ale i troskę, żal, ale swego rodzaju nadzieję. Całował tak, jakby zaraz miał mnie stracić na zawsze. I w końcu stracił. Choć nie z mojej winy.

 - Boże, wyglądasz gorzej niż przypuszczałam – usłyszałam tak dobrze znany mi akcent rodem prosto z Ameryki Środkowej. Otworzyłam oczy i lekko uśmiechnęłam się do przyjaciółki. Nie dałam rady powstrzymać całej radości, która zalała mnie niczym fala.
 - Ty też nie jesteś olśniewająca z tymi cieniami pod oczami – droczyłam się z nią, chłonąc jej widok spojrzeniem, prawie jak fatamorganę na pustyni.
 - No, a myślisz, że czyja to wina?
 Pokręciłam głową, udając, że mocno zastanawiam się nad odpowiedzią. Choć nie widziałam Riven od miesięcy, czułam się tak, jakbym widziała ją zaledwie wczoraj. Ani ja, ani ona w sumie zbytnio się nie zmieniłyśmy przez cały ten czas. Ona wciąż miała czarne, kręcone, puchate włosy, ten sam szeroki uśmiech i to inteligentne spojrzenie czarnych jak smoła oczu. Zwróciłam tylko uwagę na to, że sporo schudła – nie miała już tak słodkich, okrągłych policzków. Teraz zaostrzyła się jej linia szczęki, a kości policzkowe stały się bardziej dostrzegalne. Nie pasowały mi również te tragicznie wyglądające cienie pod oczami, których nawet nie próbowała niczym zakryć. W ogóle była ledwie umalowana – pociągnęła rzęsy tuszem i usta lekko różową pomadką.
 - Twoja, oczywiście! Zbierałam się całymi dniami i nocami w sobie, żeby w końcu ci wybaczyć i cię tutaj odwiedzić! Dobrze, że chociaż zdążyłam. Słyszałam, że jutro cię wypisują. Dopiero dałabyś mi czadu, gdybym nie przyszła. – Westchnęła teatralnie, prawie rzucając się na moje szpitalne łóżko. Otworzyła kolorowy plecak i zaczęła w nim grzebać, oznajmiając tylko: - Mam coś dla ciebie.
 Podała mi lusterko, uśmiechając się przy tym znacząco. Obrzuciłam ją oburzonym spojrzeniem, na co zareagowała śmiechem. Leżałam w szpitalu, miałam prawo wyglądać okropnie!
 - Dobra, nie złość się, to był tylko żart – powiedziała z uśmiechem, znów zaglądając do plecaka.
 Wyjęła z niego zeszyt wielkości A4, czarny w białe kwiaty. Na brzegach był strasznie poniszczony, na okładce namazane było kilka miej lub bardziej widocznych wzorków i dwa podpisy – mój i Riven. Poznałam ten zeszyt, jak tylko zobaczyłam jego wystający fragment. Pisałyśmy w nim od pierwszej klasy liceum, co tylko przyszło nam do głowy. O ile dobrze pamiętałam, był prawie w całości zapisany tekstami piosenek, nazwiskami ulubionych artystów, najgłupszymi powiedzeniami, jakie każda z nas użyła oraz marzeniami i nadziejami, bardzo skrupulatnie opisanymi. Mówiąc w skrócie – było w nim wszystko – spisane i zakodowane zostało całe nasze licealne życie.
 - Nie wierzę – szepnęłam, delikatnie biorąc go do ręki. Przejrzałam część kartek, niemalże płacząc z zachwytu. – Dlaczego go przyniosłaś? – zapytałam, nie bardzo rozumiejąc jej intencji.
 - No, więc… - zawahała się, a jej ręka powędrowała ku burzy czarnych loków. – Sądziłam, że jak ci ją pokażę, to może nie będziesz na mnie aż tak wściekła za to, co ostatnio mówiłam i robiła i… że może łatwiej przyjmiesz moje przeprosiny – wyjaśniła, jak zwykle całkowicie prawdomówna.
 Miałam ochotę trzepnąć ją w głowę za myślenie takich głupot – jak mogła pomyśleć, że aż tak się na nią gniewam, że musi mi przypominać o naszej przyjaźni?
 - Jezu, ty naprawdę myślałaś, że ja cały czas jestem zła? Już dawno o tym zapomniałam!
 - Ale… nie odzywałaś się do mnie przez całe lato! – prawie krzyknęła ze zdziwienia. Jej oczy były wielkości funta, w dodatku świdrowała mnie nimi tak mocno, że aż spuściłam wzrok z powrotem na zeszyt. Trzymałam go w rękach tak delikatnie, jakby to był teraz mój największy skarb,
 - Bo się bałam. To wszystko, co wtedy mówiłam o Joy i o tobie. Po prostu było mi głupio. Sądziłam, że może ty wciąż miałaś mi to za złe i…
 - Czy naprawdę obydwie jesteśmy aż tak głupie? – zapytała, śmiejąc się.
 - Możliwe.
 Ive przekręciła kartki, pokazując mi ostatnią pustą stronę, czekającą na epickie zakończenie, którego nic i nikt nie pobije. Uśmiechnęła się znacząco.
 - Miałam nadzieję, że coś tutaj narysujesz, przyszła studentko Akademii Sztuki – powiedziała, a moje serce zalała kolejna fala radości.
 - To będzie dla mnie zaszczyt, ale tylko, jeśli tobie przypadnie napisać coś na zakończenie.
 Riven pokiwała głową w zamyśleniu głową.
 - Mam już nawet pomysł – skwitowała.
 Wyciągnęła z plecaka ołówki, długopis i mazaki. Kiedy zauważyła moje zdziwienie, tylko głośno się roześmiała. Nie sądziłam, że przyniesie ze sobą cały asortyment, ale skoro już się przygotowała, to chyba nie pozostało nam nic innego, jak wziąć się do pracy. Wzięłam do ręki mój ulubiony ołówek, który Riven nosiła od kilku lat, przez co zrobił się niezwykle mały, ale wciąż przydatny, i zaczęłam kreślić pierwsze linie na papierze. Od dawna nie rysowałam, ale szło mi tak, jakbym nigdy nie przestała.


~*~

Je sens que je me perds...
#NU_ff
  • Gif credit to owner.
  • Nie posiadam żadnych praw do utworów muzycznych. Prawa te posiadają odpowiedni artyści oraz wytwórnie muzyczne.
  • Twitter
  • Facebook

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za opinię! To wiele dla mnie znaczy!