21 listopada 2014

Rozdział V: Co się wydarzyło w Nowym Jorku

P.O.V. Anya

Lato mijało stanowczo za szybko. Dopiero co rozpoczęły się wakacje, dopiero skończyłam liceum, wciąż nie bardzo wiedząc, co teraz ze sobą począć, a już zbliżał się nieubłaganie ich koniec. Dobrze wiedziałam, że czas na podejmowanie życiowych decyzji tak naprawdę już dawno przepadł. Zwlekałam za długo, nie wiedziałam, czego właściwie chcę od życia, więc teraz nie mogłam narzekać. Sama zrobiłam sobie krzywdę, wierząc, że moją przyszłością jest muzyka. Nie byłam prawdziwą artystką, najwidoczniej wcale nie miałam talentu, którego niektórzy tak mi zazdrościli.
Powinnam była zrozumieć za pierwszym razem. Doprawdy, dostałam wtedy solidnego kopa, ale zamiast przyjąć porażkę i zwyczajnie odpuścić, musiałam wziąć tę cholerną niallerską gitarę do ręki. To wszystko jego wina, jak zwykle zresztą.
Zastanawiałam się tylko nad jednym - może ja nie byłam stworzona do występowania na scenie, ale dziewczyny z zespołu, w którym grałam, były niezaprzeczalnie zjawiskowe! Nigdy nie przeszło mi nawet przez myśl, że nie wygramy w Nowym Jorku, bo poświęciły naprawdę dużo czasu i włożyły w to ogromny wysiłek. Nic dziwnego, że Ines zrzuciła całą winę na mnie. W końcu sama myślałam podobnie.

Choć na scenie zazwyczaj czułam się jak ryba w wodzie, tym razem, jak na złość, wszystko szło nie po mojej myśli. Nie mogłam nastroić gitary przed występem - musiała to zrobić Venia, która i bez mojego totalnie nieprofesjonalnego zachowania była przerażona i zestresowana. Przed wejściem na scenę, pomimo iż czytałam kartkę z tekstem milion razy, zapomniałam słów. Nerwy zjadały mnie od środka, a ja nic nie mogłam na to poradzić, bo jedyna osoba, która potrafiłaby mi w takiej chwili pomóc, zostawiła mnie tydzień temu i do tej pory nie odezwała się słowem. To nie tak, że spodziewałam się czegoś innego, bo zdawałam sobie sprawę, że najprawdopodobniej rozstaliśmy się na dobre. Ale mimo tego, za każdym razem, kiedy dzwonił mój telefon, miałam nadzieję, że to on. 
                Nim wywołali nas na scenę, Ines dała mi ostatnią, dość nietypową radę, ściskając przy tym moje ramię tak mocno, że prawie straciłam czucie w dłoni.
- Anya, skup się. Wiem, że ostatnio nie było ci lekko, ale... - zaczęła słodkim głosem, pełnym troski i przejęcia - jeżeli teraz zawalisz, to obiecuję ci, że zrobię z twojego życia piekło - warknęła, a po delikatności znów nie było śladu.
Nienawidziła mnie z całego serca. Jeszcze nigdy nie miałam prawdziwego wroga, dlatego ciężko było mi zrozumieć jej zachowanie. Nie sądziłam, że kiedyś będę musiała wysłuchiwać prawdziwych pogrużek, więc nie bardzo wiedziałam, co odpowiedzieć. Zniżyć się do jej poziomu, czy może puścić to mimo uszu?
- Nie żartuję, jasne? Postaraj się - rzuciła oschle, po drodze na scenę trącając mnie barkiem.
Moje myśli skupiły się wokół słów Ines. Zastanawiałam się nad nimi tak intensywnie, że na chwilę oderwałam się od rzeczywistości. Nie dość, że byłam równie zdenerwowana, co reszta dziewczyn, to Charpentier musiała spotęgować presję, którą czułam, niemal trzykrotnie. Na domiar złego, wchodząc na scenę potknęłam się, wywołując salwę śmiechu wśród niemałej publiczności, przez co zdenerwowałam się jeszcze bardziej.
To zdecydowanie nie był mój dzień.
Stojąc na środku sceny u boku dziewczyny, która szczerze mnie nienawidziła za mój domniemany talent, trzęsłam się jak galareta. Nie mogłam opanować drżenia rąk, więc ciężko było mi utrzymać w dłoni gitarową kostkę, którą przed wyjazdem dał mi Luke. Mówił, że jemu zawsze przynosi szczęście. Cóż, to był przemiły gest, ale wyglądało na to, że niestety tylko jemu dalej będzie je przynosić. Chyba, że popsułam nawet to, wtedy biedakowi oddam tylko mojego pecha.
Dziewczyny nie wyglądały na zestresowane, wręcz przeciwnie - gdy tylko stanęły na ustalonych wcześniej miejscach, Ines złapała za mikrofon i krzyknęła do tłumu najgłośniej, jak umiała "Jak się bawicie, kochani?". Zazdrościłam jej tej swobody, którą ja posiadałam tylko i wyłącznie na niewielkich koncertach w Black Rose. Ona umiała wyciągnąć swoją tajną broń na zawołanie - w kilka sekund stawała się pewna siebie, w tym samym czasie zachowując wyuczoną, pozorną słodycz i delikatność. Venia i Caroline zawtórowały jej, wydając z siebie bliżej nieokreślony dźwięk, coś pomiędzy zwykłym krzykiem, a piskiem radości. Ja zdołałam tylko sztucznie się uśmiechnąć i wymamrotać do siebie, z daleka od mikrofonu, że wszystko będzie dobrze i jeszcze damy czadu.
Moje zapewnienia nic mi nie dały. Choć pierwszy raz naprawdę udało nam się zacząć idealnie równo i aż do końca utworu żadna z nas nie wyszła z rytmu, nic innego nie poszło po naszej myśli. Wbrew moim przewidywaniom, nie tylko ja zawaliłam, choć moje błędy były najbardziej widoczne. Cóż, naprawdę ciężko nie zwrócić uwagi na to, że ktoś zapomina słów i po prostu przestaje śpiewać. Na szczęście Ines czuwała nad poprawnością i nim zdążyłam się zażenować, ona już kończyła moją zwrotkę, po drodze rzucając mi najbardziej nienawistne spojrzenie, jakim kiedykolwiek ktoś mnie zaszczycił. Zaraz po mnie Venia pomyliła słowa, psując część jej i Caroline. Niestety im Ines nie zdołała pomóc - chyba zwyczajnie nie spodziewała się po Veni takiego błędu. Wyglądało na to, że nie tylko ja miałam dostać za swoje po występie.
Nasze marzenia o pierwszym miejscu i kontrakcie płytowym z nowojorską wytwórnią zostały zniszczone zaledwie piętnaście minut później, kiedy jury ogłosiło wyniki końcowe, a my zajęłyśmy zaledwie trzecie miejsce, dla nas równoznaczne z nagrodą pocieszenia. Nie udało nam się, ot tak zniszczyłam swoją i ich przyszłość. 
- Mówiłam ci, że masz uważać. Miałaś się postarać, Tomlinson! - krzyknęła Ines, kiedy tylko zauważyła mnie w holu za kulisami.
- Ines, przestań. Nie tylko Anya zawaliła, mi też nie poszło najlepiej - stanęła w mojej obronie Venia, zagradzając Ines drogę. Patrzyłam, jak Charpenier pomału traci nad sobą kontrolę. Dłonie zacisnęła w pięści, żeby opanować ich drżenie. Bałam się, że całą złość wyładuje na czarnowłosej, bo stała najbliżej. Nie chciałam, by Venia obrywała za moje błędy, dlatego szybko stanęłam przed nią, żeby zmierzyć się oko w oko z rozwścieczonym potworem w ciele drobnej, rudowłosej kobietki.
 Ines nie posunęła się do rękoczynów, choć zdawałam sobie sprawę, że miała na to ochotę. Przyznam, że nawet byłam na to przygotowana. Co prawda nie byłam mistrzem sztuk walki, ale kurs samoobrony dla kobiet już zaliczyłam. Miałam dość tego wymownego milczenia, przyjmowania mentalnych batów - doprawdy, byłoby prościej, gdyby po prostu mnie uderzyła. Ines trochę by ulżyło i może przynajmniej przestałaby mnie męczyć psychicznie.
- Zniszczyłaś moje marzenia, zdajesz sobie z tego sprawę? Wszystko, do czego dążyłam…
- Ines, przestań - warknęła ostrzegawczo Caroline, po raz pierwszy od ponad tygodnia stając w mojej obronie. Do tej pory po prostu siedziała cicho, jak gdyby nic złego dookoła niej się nie działo.
- Wszystko, do czego my dążyłyśmy, tak po prostu... nam... zabrałaś - mówiła dalej, nie zwracając uwagi na swoje przyjaciółki. Z jej każdym kolejnym słowem, robiło mi się ciężej na sercu. Rozumiałam, że była zawiedziona, zła. Że pozostałości stresu scenicznego jeszcze atakowały jej ciało. Tylko dlaczego wyżywała się akurat na mnie? Fakt, to ja zawaliłam najbardziej, ale, do diabła, mogła dać mi trochę spokoju. W końcu ona po prostu pewnego dnia o tym zapomni, a ja do końca będę żyła z myślą, że poległam nie raz, a dwa razy niemalże w tej samej bitwie. - Nienawidzę cię. Mam nadzieję, że Niall już nigdy do ciebie nie wróci - uderzyła w najczulszy punkt, uśmiechając się szyderczo. Dla niej to były tylko słowa. Dla mnie ból, który nie zniknie przez długi czas.  - Ines, do cholery jasnej, zamkniesz się wreszcie?! - krzyknęła Venia, łapiąc Charpentier za ramię i ciągnąc w swoją stronę. 
 Poczułam słony smak w ustach. Dopiero po chwili zorientowałam się, że po moich policzkach płynie strumień łez, zawierających odbicie wszystkich okropności, których dzisiaj doznałam. Otarłam je wierzchem dłoni, próbując zachować resztkę godności. Nie powinnam przed nią płakać. Nie chciałam okazywać słabości, ale niestety, było już za późno. Jedyne, na co mnie było teraz stać, to kilka marnych słów, które w mojej głowie brzmiały co najmniej żałośnie.
 Venia w kilka sekund znalazła się u mojego boku, obejmując mnie tak delikatnie, jakbym była z porcelany i za chwilę mogła po prostu się rozpaść. Byłam wdzięczna za jej troskę, choć nic nie powiedziałam. Nie byłam w stanie sklecić odpowiedniego zdania. Po prostu pogłaskałam ją po ręce, mając nadzieję, że zrozumie.
Ines wciąż wpatrywała się we mnie wzrokiem pełnym nienawiści - niemal słyszałam obelgi, które w myślach rzucała pod moim adresem. Miałam tego dość. Uwolniłam się z uścisku Veni, odwróciłam się na pięcie i... tak po prostu odeszłam.
Przegrałam i obydwie to czułyśmy.
Nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Wszyscy znajomi, cała rodzina trzymała za mnie dzisiaj kciuki - zaraz po ogłoszeniu wyników miałam do nich zadzwonić. Cóż, obiecując to, nie brałam pod uwagę, jak będę się czuła po przegranej, spowodowanej moją wpadką i reakcji Ines, która ostro dała mi popalić.
Moja mama, mój tata, Louis, Luke, Marisol, Stan... tak bardzo na mnie liczyli. Nie miałam ochoty na razie przekazywać im złych wieści. Właściwie nie dlatego, że byłoby im przykro, bądź byliby zawiedzeni, bo wiem, że nie powiedzieliby nic, co zraniłoby mnie jeszcze bardziej, ale dlatego, że zaraz zaczęliby mnie pocieszać. I najprawdopodobniej już by nie przestali. Wiedziałam, że i tak będą to robić, dlatego stwierdziłam, że miałam czas.
Weszłam do pokoju, w którym wciąż siedziała reszta uczestników konkursu - oczywiście tylko przegrani, pierwsze i drugie miejsce miało gdzie świętować. Technicznie rzecz biorąc, my też mogłyśmy załapać się na imprezę, tyle że... po prostu nie chciałyśmy. 
 Złapałam za pasek od torby; była rozpięta, więc o mały włos nie wysypałam zawartości na podłogę. Szybko wrzuciłam tam resztę kosmetyków, które z pośpiechu wcześniej zostawiłam na stoliku, zarzuciłam na siebie czerwony płaszczyk i wybiegłam z pokoju, nim jakakolwiek zbłąkana dusza zdążyła mi pogratulować zdobycia trzeciego miejsca (zapewne dałaby mi w jakiś sposób do zrozumienia, że zajęłam je niesprawiedliwie, bo chyba każdy normalny człowiek na sali zauważył, że dałam ciała).
Znalazłam się sama w Nowym Jorku. Przez jakiś czas błąkałam się po jego zatłoczonych ulicach, nim wreszcie znalazłam jakąś kawiarnię, w której było w miarę pusto. Pomału docierało do mnie, że tak właściwie miałam nieco większy problem, niż przegrana - nie bardzo wiedziałam, jak wrócić do hotelu, w którym się zatrzymałyśmy, bo ciotka Veni, która przyleciała z nami jako opiekun, została z nimi w teatrze, w którym odbywała się cała impreza. Nie miałam jej numeru, a do dziewczyn nie chciałam na razie dzwonić, więc jedyne, co mi pozostało, to czekać, aż ona zacznie wydzwaniać do mnie. 
 Na samą myśl, że musiałam się widzieć z Ines tego wieczoru, ścisnęło mnie w żołądku.
 Zamówiłam gorącą czekoladę, na ukojenie nerwów. Wiadomo, że lepiej zadziałałaby szklanka melisy, jednak kelner jasno powiedział, że czegoś takiego u nich nie znajdę.
Nie wiem, co tego wieczoru zaskoczyło mnie bardziej - fakt, że za dziewczyną ubraną w rockowe ciuchy i czerwony, do niczego nie pasujący płaszcz z rozmazanym makijażem i rozczochranymi od wiatru włosami i tak gwiżdżą dziwnie wyglądające typy, w miarę dobra pogoda... czy to, że po tym wszystkim jedyne, na co miałam ochotę, to rozmowa z Niallem. Kiedy tak siedziałam nad zimnym już kubkiem kakao z wyjedzoną do połowy, a do połowy roztopioną bitą śmietaną, w kółko wpisywałam i usuwałam jego numer, który - masz ci los - znałam na pamięć. Co z tego, że zrobiłam tak ważny dla siebie krok i usunęłam go po rozstaniu, żeby mnie nie kusił, jak i tak na zawsze został w mojej głowie. 
W końcu zdecydowałam. Zadzwonię, bo... czemu nie? Chyba mimo wszystko wciąż się przyjaźnimy? 
Jeden sygnał - z nerwów zaczęłam obgryzać paznokcie, choć obiecałam sobie, że skończę z tym nawykiem. Drugi sygnał - wiedziałam, że w takim tempie mój manikiur zdecydowanie nie dotrwa do jutra. Trzeci sygnał - pomału traciłam nadzieję. Zazwyczaj dłużej nie czekał, po prostu odbierał. 
Westchnęłam, kiedy po którymś sygnale z rzędu włączyła się poczta głosowa.
- Mamo... ta pani płacze - usłyszałam głos małej dziewczynki, która siedziała z matką przy stoliku obok. Szybko wytarłam policzki, próbując się uspokoić. Nie słyszałam, co odpowiedziała jej mama. Pewnie nic, co mogłoby mi pomóc czy dodać otuchy. W końcu to nie moja matka. A obcy z reguły nie są zbyt mili. 
Ukryłam twarz w dłoniach, pozwalając sobie na jeszcze chwilę zatopienia w smutku i rozpaczy. Straciłam już tyle, że pomału zaczynało mnie to przerastać. Przyjaciółka, chłopak, muzyka, wymarzone studia. Co jeszcze mogłoby pójść nie tak?

- Skarbie, wszystko w porządku? - ciepły, zatroskany głos mamy wyrwał mnie z zamyślenia, ściągając z powrotem na ziemię. Na szczęście, bo nie lubiłam wracać do tych wspomnień,  choć tak często to robiłam, jak rasowa masochistka. - Odkąd tu weszłam, nie powiedziałaś nawet słowa. Co tam masz? - zapytała z ciekawości, pokazując gestem na plik kartek, które gniotłam w rękach.
Zwinęłam je jeszcze bardziej, bojąc się pokazać prawdę matce. Do tej pory przynosiłam jej same złe wieści. Chyba zaczęła się nawet do tego przyzwyczajać, tak mi się bynajmniej wydawało. Mimo tego, wciąż nie powiedziałam jej najważniejszego - dostałam odpowiedź od uniwersytetu, do którego tak bardzo chciałam uczęszczać. Cóż, nie było się czym chwalić, dlatego zostawiłam to dla siebie. Problem był taki, że wakacje dobiegały końca, a mama robiła się coraz bardziej podejrzliwa, że wciąż nie dostałam informacji. Dłuższe mydlenie jej oczu nie miało sensu, dlatego wreszcie zebrałam się w sobie i kazałam Lukowi wydrukować e-mail, który dostałam.
 - To... to ten list, na który tak czekałyśmy. Właściwie, ty czekałaś, bo dostałam go ponad miesiąc temu - wyznałam, podając jej wymięte kartki.
 Odezwała się, gdy przeczytała cały tekst, głosem spokojnym i cichym, że nic się nie stało. Nie krzyczała, wydawać się nawet mogło, że wcale nie była zła. Jakby już wcześniej się tego domyśliła albo…
- Skurczybyk... Powiedział ci? - zapytałam, tak piskliwym głosem, że zadziwiłam sama siebie. Nie wiedziałam, że działam też w takich tonacjach. - Czy ty i Louis naprawdę nie macie o czym gawędzić? Zawsze wyjawiacie sobie ot tak cudze tajemnice?
- Dobrze wiesz, że powiedział mi, bo się o ciebie martwi, jak my wszyscy! - odpowiedziała takim tonem, jakby chciała raz na zawsze uciąć tę rozmowę.
Pokręciłam głową z niedowierzaniem patrząc jej w oczy. Obiecałam sobie w duchu, że już nigdy nie powierzę mu żadnego sekretu.
- Sama też muszę ci się do czegoś przyznać - zaczęła, usadawiając się na szpitalnym łóżku obok mnie. Złapała mnie za rękę, jakby zaraz miała powiedzieć mi coś strasznego. - Nie chciałam ci mówić, dopóki sama nie miałam stuprocentowej pewności - ciągnęła tajemniczym tonem, wciąż uporczywie nie rozjaśniając mi sytuacji. - Wysłałam twoje papiery do Akademii Sztuk Pięknych i... dostałaś się - powiedziała wreszcie na jednym oddechu, jakby wyjawiała mi najgorszą tajemnicę świata, po czym kontynuowała równie szybko, bym nie zdążyła jej przerwać. - Wiem, zrobiłam to bez twojej zgody i przepraszam, ale jako matka nie mogłam zostawić cię bez żadnej alternatywy, bo wiedziałam jak to się skończy, a ty upierałaś się tylko przy tej jednek uczelni i... I widzisz, jak się to skończyło? Może to nie jest najbardziej prestiżowa akademia, ale to zawsze jakiś początek, prawda? Zresztą, jest niedaleko, bo pod Londynem, więc nie musisz się nawet wyprowadzać od Louisa. Już go pytałam, nie ma nic przeciwko. No i... przynajmniej będziesz coś robić przez ten rok! Zdasz egzaminy jeszcze raz, poprawisz wynik i dostaniesz się, gdzie ci się tylko wymarzy! Bo w końcu…
- Mamo, przestań gadać, choć na chwilę! - przerwałam jej wreszcie.
Nie mogłam uwierzyć w to, co właśnie usłyszałam. Miałam powody, żeby nie mówić mamie, że się nie dostałam do Akademii Muzycznej. Tylko dlaczego ona nie powiedziała mi, że się dostałam tam, gdzie wysłała papiery? Przecież od tak dawna martwiłam się przyszłością, kiedy mama ot tak mi ją zapewniła, bez słowa!
- Jak mogłam się tam dostać, skoro nie wysłałam żadnych prac... - Odpowiedź dotarła do mnie szybciej, niż mama zdążyła się odezwać. - No nie... Wysłałaś ten badziew, który rysowałam w drugiej klasie, prawda?! - pisnęłam, przerażona wizją, że ktokolwiek prócz rodziny mógł to zobaczyć.
- To nie jest badziew! Mówiliśmy ci z ojcem, że masz talent i to jest twoja przyszłość! I widzisz? Mieliśmy rację - rzuciła z uśmiechem od ucha do ucha. Ostatnio tak rzadko widziałam ją uśmiechniętą, że zrobiło mi się cieplej na sercu z radości. Ale tylko chwilowo. - Naprawdę nie wiem, dlaczego rzuciłaś malarstwo.
- Dobrze wiesz, że nie robię nic, w czym nie jestem dostatecznie dobra. A malarstwo…
- To jest właśnie to, w czym jesteś dobra, zrozum wreszcie! Wiadomo, że w jeden wieczór nie zostaniesz drugim Picasso, zwłaszcza, że w ogóle nie ćwiczysz. Nauka ci się jak najbardziej przyda, bo masz podstawy, żeby wybudować na nich coś wielkiego.
Mama nie dawała mi szans w tej wojnie na argumenty, dlatego po prostu zamilkłam. Patrzyła na mnie przez chwilę tymi ogromnymi, zmartwionymi oczami, wciąż nieco zapuchniętymi od ciągłego płaczu. Wiedziałam, że miała na głowie wiele zmartwień i problemy ze swoimi uczuciami, których czasem nie potrafiła ogarnąć, jednak dopiero teraz, kiedy widywałam ją prawie codziennie, zaczęło do mnie docierać, jak bardzo było jej z tym ciężko. Uśmiech pomału znikał z jej twarzy, ponownie zastąpił go wyraz przejęcia i troski.
- Skoro komisji także się spodobały, to chyba nie mogą być takie złe, co? - zapytała, zakładając za ucho niesforny kosmyk, który plątał się, łaskocząc mnie w policzek. - Kiedy w końcu uwierzysz w siebie?
- Kiedy coś wreszcie pójdzie po mojej myśli. Albo kiedy ktoś mi to w końcu uświadomi. Jak na razie nikt nie próbował - odparłam, uśmiechając się kpiąco. Na nowo przypomniałam sobie niemiłe słowa Ines. Ona na pewno nie pomogła mojej samoocenie wzrosnąć.
-  Ja próbuję! Od kilku lat!
- Ty jesteś moją mamą. Robisz to, co powinnaś i mówisz to, co powinnaś  - wyjaśniłam, jak zwykle wytrwale wierząc w swoje racje.
- No tak, mamy nigdy się nie liczą - westchnęła, kręcąc głową.
- Dzięki - powiedziałam wreszcie, sięgając po jej dłoń, którą delikatnie ścisnęłam. - Za wysłanie moich dokumentów. I wybaczam ci, że zrobiłaś to bez mojej wiedzy. Dobrze, że dostałam się chociaż tam.
*
P.O.V. Niall

Londyn naprawdę zaczął nas rozpieszczać. Pogoda przez kilka ostatnich dni była nadzwyczajnie wspaniała - zero deszczu, spokojny wiatr i wysoka jak na Anglię temperatura sprawiała, że od rana aż do wieczora miało się ochotę spacerować po pachnących od kwiatów parkach i... nawet te ulice pełne ludzi wydawały się przyjemniejszym miejscem,
Podążając za wskazówkami managerów (choć powinienem raczej powiedzieć "za rozkazami") zabrałem Demi na spacer po parku, by zrobić niewielkie show na oczach ciekawskich ludzi. W planie było pochodzić trochę uliczkami, trzymając się za ręce, później usiąść gdzieś na ławce, poprzytulać się, a może nawet sprzedać sobie jakiegoś niewinnego buziaka. W zasadzie, to powinienem się z tego cieszyć, bo właśnie spełniały się moje chłopięce marzenia - miałem obok siebie mój młodzieńczy crush - Demi Lovato, kobietę piękną i utalentowaną. Nie potrafiłem jednak ot tak poświęcić jej całej uwagi, gdyż w moich myślach krył się ktoś inny. To nie z Demi chciałem teraz przebywać. Nie ją chciałem przytulać i całować. Brakowało mi Anyi Tomlinson, skromnej, słodkiej dziewczyny, którą pokochałem całym sercem, a nie umysłem.
- Niall - zaczęła Demi, przystając w miejscu.
Rozejrzałem się dookoła, zastanawiając się, o co chodzi. Chwilowo byliśmy sami, nie było więc sensu udawać. Zabrałem rękę z jej uścisku i schowałem do kieszeni, odwracając wzrok. Kiedy wreszcie przywołała mnie spojrzeniem, zauważyłem, że nie wygląda na zadowoloną.
- Ja wiem, że na razie robimy to wszystko tylko dla publiki, żeby premiery naszych albumów się udały i tak dalej, ale... tak się zastanawiałam, czy może później... może umówilibyśmy się tak, no, wiesz... na serio? - zapytała, po czym przygryzła wargę, czekając na moją odpowiedź.
Anya zawsze tak robiła. Kiedy czuła niepewność, przygryzała dolną wargę, marszcząc przy tym brwi. Kiedy udało mi się ją czymś rozśmieszyć, marszczyła nosek. A gdy się czymś zamartwiała, zawsze trzymała dłonie w pobliżu twarzy - dotykała ust lub bawiła się włosami. Tak bardzo denerwowało mnie to, że od tak dawna nie miałem okazji znów przyjrzeć się jej charakterystycznym gestom. Nie mogłem podziwiać jej urody, cieszyć się jej obecnością, bo od naszego zerwania nie spotkaliśmy się nawet raz.
Z początku chciałem to naprawić. Kiedy wreszcie dotarło do mnie, jakim jestem idiotą, gdy trochę ochłonąłem i przemyślałem całą sytuację, było już za późno. Anya sama zdecydowała, że nie będzie ze mną utrzymywać kontaktów - tak przynajmniej powiedział mi Louis - więc uszanowałem jej decyzję.
Naprawdę chciałbym, żeby zmieniła zdanie. Dopóki sama nie dała mi znaku, nie chciałem mieszać jej w życiu, bo i tak dużo do tej pory nabroiłem.
Szczerze, to trochę gryzło mnie sumienie. Za kogo ona musiała mnie teraz uważać? Wszędzie piszą o mojej wielkiej miłości do Demi, do dziewczyny, którą pocałowałem, kiedy jeszcze byliśmy razem. Przecież nie miała bladego pojęcia, co naprawdę czułem - nie mogła się dowiedzieć, bo to wbrew zasadom, jakie narzucił nam management.
- Niall, halo? - Demi pomachała ręką przed moimi oczami, bym wreszcie wrócił na ziemię.
- Ja... co? - zapytałem głupkowato, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć, by zbytnio jej nie zranić. - Dems, przecież umówiliśmy się już na samym początku, że to tylko czysty interes, nic więcej.
- No... tak, wiem. Ale to było ponad miesiąc temu i…
- I będzie trwać jeszcze co najwyżej miesiąc, więc proszę cię, nie przyzwyczajaj się, bo nie chcę zranić i ciebie - wyjaśniłem zgodnie z prawdą.
- Okej.
Nic więcej nie powiedziała, dopóki nie usiedliśmy na ławce w średnio zatłoczonej uliczce. Nie mogliśmy za bardzo się pokazywać, bo fani zaraz doszukiwaliby się fałszu. Nie chcieliśmy również za bardzo się ukrywać, bo nie robiliśmy tego dla własnej przyjemności. Demi nie wyglądała na urażoną, choć miałem świadomość, że wewnątrz zapewne cała gotowała się ze złości. Była dobrą aktorką. Cóż, na pewno lepszą ode mnie.
Objąłem ją ramieniem, przyciągając bliżej siebie. Cały czas patrzyłem na nią, próbując chociaż z pozoru wyglądać na zakochanego. Wiedziałem, co zrobić, by wyszło naturalnie, w końcu cały czas patrzyłem w ten sposób na Anyę. To chyba jedyna rzecz, która się nigdy nie zmieni. Cokolwiek by się działo, ona na zawsze pozostanie dla mnie tą jedyną, której chyba nikt nie będzie mógł zastąpić. Ans za wysoko postawiła poprzeczkę.
- Rozmawiajmy o czymś - szepnęła mi na ucho, uśmiechając się kokieteryjnie.
- Nie mam pomysłu - odpowiedziałem, nieco za głośno. Spiorunowała mnie wzrokiem, ale zaledwie na chwilę, tak, że nikt inny nie był w stanie tego dostrzec.
- W takim razie ja mam pomysł... - powiedziała, wodząc palcem po moim policzku, nim złączyła nasze usta w łapczywym, dość niespodziewanym pocałunku.
Choć moim pierwszym odruchem była chęć odepchnięcia jej, szybko przypomniałem sobie, że teraz nie jestem sobą i nie mogę się zachowywać jak... ja. Teraz byłem Niallem Horanem, tą sławną osobą, marionetką w rękach mojego szefa i ludzi, którzy oczekują ode mnie poświęcenia i oddania.
Oddałem pocałunek i dopiero wtedy, dość powoli odsunąłem się od dziewczyny. Choć miałem ochotę od razu doprowadzić ją do równowagi i wyjaśnić, że takie akcje planowane są z wyprzedzeniem,  po prostu spojrzałem jej w oczy. Pogłaskałem ją po włosach, ciągnąc dalej to okropne przedstawienie.
 Byliśmy dopiero na półmetku, a ja pomału miałem dość. Nie chciałem się już w to bawić, ale skoro obiecałem, skoro już się tego podjąłem, to wypadało doprowadzić sprawy do końca.

*dodatek*
P.O.V. Venia

Czekałam na Caluma od ponad dwudziestu minut. Do restauracji, w której umówiliśmy się kilka dni wcześniej, przyszłam punktualnie o osiemnastej, licząc na to, że już go tutaj zastanę. Miałam nadzieję, że mu na mnie zależało... Ale teraz byłam prawie pewna, że skoro nie pojawił się do tej pory, to wcale go nie obchodziłam. Może to spotkanie było jedną wielką pomyłką? Może po prostu zgodził się dla zabawy, ale stwierdził, że będzie znacznie ciekawiej, jeżeli w ogóle nie przyjdzie…
Restauracja o zadziwiającej nazwie „Diablica”, znajdowała się niemal w centrum Londynu - żeby zapewnić nam miejsce, musiałam dzwonić po kilka razy dziennie z nadzieją, że może ktoś odwołał rezerwację. Na moje szczęście, udało mi się zaklepać stolik. Niestety nie znajdował się w najlepszej części sali, ale mimo wszystko otoczenie dawało niezły, dość romantyczny klimat. Na brązowych ścianach, do połowy pokrytych ciemną, niemalże czarną boazerią, wisiało mnóstwo obrazków, przedstawiających głównie zakochane pary spacerujące po parkach, całujące się, a nawet leżące w dziwnych, dwuznacznych pozycjach. Światło w całym lokalu było lekko przygaszone, co dawało fałszywe poczucie intymności i odosobnienia. Na stolikach porozstawiane zostały ozdobne bukiety żywych kwiatów - przy naszym cudownie pachniało różami.
Szkoda, że Calum najprawdopodobniej nawet nie zobaczy, jak bardzo starałam się, żeby ten wieczór był wyjątkowy. Doprawdy, nigdy nie sądziłam, że taki chłopak jak on, mógłby wystawić dziewczynę. Zawsze był słodki i miły, mówił rzeczy, o których chyba każda dziewczyna marzy, żeby usłyszeć, był prawdziwym dżentelmenem. Właśnie dlatego zwróciłam na niego uwagę. Bo miał wszystko, czego szukałam - nie dość, że został obdarzony nieziemskim wyglądem, to jeszcze był dobrze wychowany, miał świetny charakter i gust. Chłopak jak marzenie.
Byłam oczarowana jego zachowaniem odkąd na próbie pierwszy raz potraktował mnie jak najprawdziwszą kobietę. Kiedy podczas przerwy zaprosił mnie do rozmowy, odsunął mi krzesło, bym usiadła pierwsza, zamówił dla mnie kawę, a kiedy później zaproponował spacer, otworzył przede mną drzwi, puszczając przed siebie. Dawno nikt nie zachowywał się wobec mnie aż tak uprzejmie, właśnie dlatego uznałam to za przecudowną cechę. Szkoda, że do tej pory nie trafiłam na więcej takich chłopaków - świat byłby piękniejszy z większą odrobiną grzeczności.
Kawa, którą zamówiłam po piętnastu minutach czekania, wciąż była gorąca. Zawsze, kiedy bardzo się denerwowałam, robiło mi się zimno w ręce, dlatego miło było je ogrzać. Niestety kolejne minuty mijały, kawa stygła, a Caluma wciąż nie było. Pomału traciłam nadzieje, że w ogóle przyjdzie. Im dłużej czekałam, tym bardziej czułam się jak idiotka. Kelner co chwilę rzucał mi nieprzyjemne, ponaglające spojrzenie. Zdawałam sobie sprawę, że na pewno mieli mnóstwo innych par, które z chęcią zajęłyby moje miejsce i nawet dobrze to rozumiałam, ale mimo to nie podobały mi się jego pytania - miał głos tak pełny jadu, że dziwiło mnie, iż ktoś w ogóle chciał go tutaj zatrudnić.
Zrezygnowana wstałam od stołu po skończeniu sernika, który zamówiłam, by nieprzyjemny mężczyzna choć na chwilę się ode mnie odczepił. Przy okazji zapełniłam czymś brzuch, który zaczął głośno domagać się uwagi. Uregulowałam rachunek - zadziwiająco wysoki, jak na kawałek ciasta i filiżankę kawy.
 Uśmiechnęłam się do kelnera, uprzejmie dziękując za resztę. Wcale nie było mi do śmiechu, ale musiałam zachować resztki godności. Doprawdy, jeszcze nikt nigdy mnie aż tak nie upokorzył. Czekałam na niego czterdzieści dwie minuty. Powinnam była wyjść już po piętnastu, może nie czułabym się z tym tak fatalnie. Tymczasem cały czas pielęgnowałam w sobie tę iskierkę nadziei, że może jeszcze jednak się pojawi.
- Venia! Venia, czekaj! - usłyszałam za sobą jego głos. Choć część mnie naprawdę chciała go zobaczyć, byłam tak wściekła, że po prostu przyspieszyłam kroku. Usiłowałam pokazać mu w ten sposób jak bardzo mnie zranił, że wcale nie mam ochoty już z nim rozmawiać. Nie po tak fatalnym wieczorze, spędzonym w samotności w jednej z najbardziej romantycznych restauracji w tej części Londynu.
- Venia, błagam cię, poczekaj! - krzyczał dalej. Na szczęście byliśmy w Londynie, tutaj takie sceny rozgrywające się na środku chodnika nie miały najmniejszego znaczenia dla przechodniów. Tutaj każdy miał swoje życie.
Calumowi wreszcie udało się mnie dogonić. Złapał mnie za ramię, zmuszając do zatrzymania się. Przystanęłam w miejscu, czekając na to, co ma do powiedzenia. Wyminął mnie, by wreszcie stanąć ze mną twarzą w twarz. Wyglądał na zmartwionego - choć to mogła być tylko znakomita gra, dalsza część przedstawienia.
Chociaż byłam na niego wściekła, to nie zmieniło tego, jak wciąż działał na mnie widok jego cudownych, ogromnych oczu w kolorze gorzkiej czekolady. Bardzo dziwne, bo na pierwszy rzut oka widać było, jakim jest słodkim, wspaniałym facetem. W dodatku ubranym w niesamowicie eleganckie ubrania, co tylko dodawało mu seksapilu. Boże, wyglądał tak dobrze, że mogłabym tak po prostu się na niego rzucić. Czarne rurki, biała koszula z rozpiętymi dwoma pierwszymi guzikami, marynarka i jego ulubione trampki. Czego więcej tu chcieć od życia, jak właśnie stało przede mną moje najskrytsze marzenie?
- Przepraszam, tak bardzo cię przepraszam! - zaczął, składając ręce w geście podobnym do modlitwy. - Sesja się wydłużyła, później mieliśmy problemy z wejściem do pokoju w hotelu, bo Luke, idiota, zgubił klucze, a kiedy wreszcie dostaliśmy się do środka i wyjaśniliśmy sprawę z właścicielem, próbowałem do ciebie zadzwonić, ale chyba poprzestawiałem cyfry w twoim numerze - mówił i mówił, a ja nie chciałam mu przerywać, bo tak dobrze słuchało mi się jego uroczych wyjaśnień.
W końcu skończył - pokiwałam tylko głową na znak, że rozumiem. Nic nie powiedziałam. Chciałam, żeby jeszcze trochę się postarał i wszystko naprawił.
- Żeby ci to jakoś wynagrodzić, skorzystałem z kilku kontaktów i zarezerwowałem nam stolik w jeszcze lepszym, bardziej znanym miejscu - dodał, wciąż uśmiechając się przepraszająco. Zaszokowała mnie jego determinacja, co chyba wyczytał z mojej twarzy, bo powiedział: - Co cię tak dziwi? Popsułem nam wieczór, to teraz muszę go naprawić.
Pokiwałam głową, nie mogąc ukrywać dłużej uśmiechu. Schlebiało mi to, jak bardzo się starał. Nie mogłam się powstrzymać i - łamiąc chyba wszystkie pierwszo-randkowe zasady - tak po prostu mocno się do niego przytuliłam. Pachniał swoją standardową wodą kolońską. Z początku bardzo przeszkadzał mi ten zapach, ale im więcej czasu spędzałam w jego towarzystwie, tym bardziej zaczynała mi się podobać. Był... oryginalny. Wydawał się mętny, ciężki i zbyt mocny, jak dla niego, a mimo to... pasował idealnie. W końcu Calum sam był niesamowicie oryginalny - grzeczny chłopiec grający w rockowym bandzie.
Przez chwilę stał bez ruchu, zaskoczony moją reakcją. Ciekawe czego się spodziewał - wielkiej awantury? Dopiero po kilku sekundach oddał uścisk, przy okazji delikatnie mierzwiąc mi włosy. Gdyby zrobił to ktoś inny - zabiłabym. Ale Calum miał taryfę ulgową, jego chciałam traktować inaczej.
- Czy kino po kolacji nadal aktualne? - zapytał z nadzieją. Nie wiedziałam, dlaczego poruszył akurat ten temat a takim momencie. Aż tak zależało mu na moim towarzystwie? Wieczór dopiero się zaczął, a on już martwił się o jego zakończenie.
- Oczywiście. Ale za karę to ja wybieram film - odpowiedziałam poważnym głosem. To miała być kara, więc planowałam wybrać najbardziej romantyczną i zarazem żałosną komedię na świecie.
- Nie ma sprawy - zgodził się, biorąc mnie pod rękę.
Zapowiadało się naprawdę magicznie.


~*~

#NU_ff
 large
  • Gif credit to owner.
  • Nie posiadam żadnych praw do utorów muzycznych. Prawa te posiadają odpowiedni artyści oraz wytwórnie muzyczne.
  • Twitter
  • Facebook

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za opinię! To wiele dla mnie znaczy!